Łysobyki (obecnie Jeziorzany) W mundurze komendant policji Szałas. W górnym rzędzie drugi od prawej sekretarz gminy Ludwik Protasiewicz – rozmawia z Rosolskim i Szałasem. O Protasiewiczu i Szałasie ks. Kazimierczak wspomina pod datą wrzesień 1939r.
Dnia 1-go września w piątek wojna wybuchła. Byliśmy już wszyscy do tego przygotowani – bo powszechną mobilizację ogłoszono na dzień 31 sierpnia. Pierwsze wiadomości przyniosło nam radio. Byliśmy pewni – że wojska nasze jeżeli nie pójdą naprzód, to przynajmniej długo się będą trzymały na pierwszej linii. Doszły do nas pierwsze wiadomości o bombardowaniu Grodna, Kutna, Białej Podlaskiej i innych miast.
Tak przeszedł 1-wszy i 2-go września. Dopiero strachu narobili nam uchodzący z Dęblina 2-go września wieczorem. Dęblin lotnisko bombardowane było drugiego. Przyszło trzydzieści kilka maszyn i zniszczyło lotnisko – zginęło około 300 osób
Na drugi dzień 3-go w niedzielę uspokajałem parafian z ambony – zwracając im uwagę, by nie wierzyli we wszystko, co tacy uciekinierzy mówią – przez nich bowiem mówi strach.
W niedzielę spotkałem się w urzędzie gminy z lotnikami, którzy stacjonowali w Przytocznie we dworze. Mówili mi o zbombardowaniu przez polskie samoloty Królewca. Zapraszałem ich na brydża. Nie mieli czasu.
W poniedziałek wybrałem się do Warszawy. Chciałem dowiedzieć się , jak sprawa stoi z organami – chciałem zabrać lufcik od witraża w kościele, który był w reperacji. Chciałem zobaczyć, ile jest prawdy w tem, co mówili uciekinierzy o Dęblinie. Wsiadłem rano w autobus, który jeszcze chodził w Przytocznie i pojechałem. Dojechałem tylko do Ryk – bo autobus dalej bał się jechać. Poszedłem do stacji piechotą. Trafiłem na pociąg z rezerwistami odchodzący do Dęblina. Mogłem pojechać motocyklem z organistą z Ireny – ale sądziłem, że mi łatwiej i wygodniej będzie pojechać koleją. Jechaliśmy te kilka kilometrów trzy godziny. Ostatnie dwa kilometry szedłem piechotą. Na stacji dostałem pozwolenie udania się do Warszawy od podporucznika Pawłowskiego, komendanta stacji. Ponieważ do Warszawy miał pociąg odjechać dopiero kiedyś w nocy, wsiadłem na pociąg, który szedł do Łukowa i tą drogą udałem się do Warszawy. W Dęblinie na stacji nie mogłem nic dostać do jedzenia. W Łukowie trafiłem na pociąg miejscowy do Siedlec. Przyjechałem podczas bombardowania torów. Wyskoczyliśmy z wagonu i czem prędzej pokładliśmy się w rowku niedaleko od wagonu. Samoloty poszły do Łukowa, gdzie bombardowały stację Łapiguz. Wracając, rzuciły jedną bombę koło nas, może sto metrów od nas. Pierwszy raz słyszałem huk bomby i widziałem zniszczenia, jakie zrobiła. Bać się właściwie nie bałem, uciekać przed bombą nie uciekałem, kładłem się z uczuciem zawstydzenia, ale miałem głupie uczucie, zwłaszcza, że ze względu na słaby wzrok samolotu nie widziałem i nie mogłem ustosunkować się do niego. Już stokroć wolę pozycyjną walkę – może nie jest mniej bezpieczna, ale za to człowiek uczy się strony walczącej, a tu czekaj, kiedy cię walki (…?) i nie możesz poza przekleństwem zareagować ani się skryć bezpiecznie. W Siedlcach na stacji wypiłem kufel piwa, szklankę herbaty bez cukru i zjadłem dwie kiełbaski na gorąco z 15 dkg. Byłem legitymowany. W drogę wybrałem się w płaszczu od kurzu i czapkę dosyć zniszczoną. Nie wiem czy to czapka, czy może pogłoska że szpiedzy przebierają się za księży sprawiło – że policjant prosił mnie o legitymację. Sprawę załatwił (…?) z II oddziału, który mnie poznał, jako kiedyś przebywającego i pracującego w jego rodzinnym Zbuczynie. Do Warszawy przyjechałem na parowozie i nocowałem w Grand Hotelu. Przyjemnie wyglądała Warszawa w nocy bez świateł – jak jakiś port – tylko brakowało snujących się par. Na Krakowskim Przedmieściu widziałem długi szereg tanków. Na następny dzień zabrałem lufcik i udałem się na Grochów do wytwórni organów. Byłem legitymowany i musiałem udać się do komisariatu. Ludność Grochowa była podniecona – w poprzedni dzień był nalot i dosyć mocne bombardowanie. We wszystkich widziano szpiegów – tem się tłumaczy i moja przyjemność. Z Warszawy tego wieczora wyjechałem do Miedzeszyna – gdzie zatrzymałem się u siostry mojej gospodyni. Nazajutrz tj. 6-go września wyjechałem stamtąd pociągiem ewakuacyjnym. Do Dęblina przybyłem dopiero nazajutrz o 5-tej rano. Podczas podróży widziałem 6 naszych „Łosi” i dwa wywiadowcze samoloty. Słyszałem też niemieckie bombowce idące na Warszawę. Bardzo sympatyczny objaw spotkał mnie w Łaskarzewie. Pociąg stał długo. Była godzina 7 wieczorem. Nie miałem nic do jedzenia. Byłem głodny, więc kupiłem sobie bułkę i kawałek zjadłem. Było to jednak mało, więc kupiłem jeszcze jedną bułkę i chodząc po peronie gryzłem. Naraz podchodzi do mnie jakiś obywatel łaskarzewski z kobietą i daje kawałek kaszanki i kiełbasy. Myśleli, że jestem uchodźcą i chcieli księdzu okazać dobre serce. Rozumie się podziękowałem – lecz zapłaciłem – wyjaśniwszy, że uchodźcą nie jestem. Z Dęblina przyjechałem do Ryk i tu spotkałem ewakuację Warszawy. Byłem zaskoczony, bo nie mogłem uwierzyć, żeby aż tak źle było.Nad Rykami latały samoloty – artyleria lotnicza strzelała, bomby zrzucano poza obrębem pocisków artyleryjskich – Leopoldów, Życzyn i w wielu innych miastach – widać było słupy dymu. Z Ryk końmi dotarłem do domu. Po drodze towarzyszyły nam bombowce.
Dzień ósmego września przeszedł u nas spokojnie. Starałem się uspokoić parafian, nawoływałem do pracy na polu.
Dziewiątego bombardowany był Kock i Przytoczno. Spalili w Przytocznie dom – zabito 4 starsze osoby i dwoje dzieci i kilkoro dzieci raniono. Zginął Pietrzak i Cygan w szkółce drzew owocowych w majątku – żeby się położyli, byliby ocaleli. Zginęły dwie żony muzyków z folwarku z dziećmi – skryły się do dołu, pocisk, raczej bomba trafiła i tylko miazga została. Byłem wtedy w mieszkaniu. Jak zobaczyłem dym nad Przytocznem schwyciłem stułę i pobiegłem w stronę Przytoczna, ale w drodze się dowiedziałem – ze w Przytocznie nikt nie zabity – wróciłem. Co prawda nie bardzo miałem odwagę iść. Dopiero na drugi dzień dowiedziałem się o tych na folwarku – ale i tak bym nic nie poradził. Strach padł na Przytoczno – wszyscy wyprowadzali się ze wsi. Z Łysobyk też dużo mieszkańców wyprowadziło się do Ostrowa, Stawika, Węglec. Z plebanii też panie z Częstochowy wyniosły się do Chudowoli. Obawialiśmy się, że ze względu na mosty będą i Łysobyki bombardowane. Dziesiątego w niedzielę ludzi w kościele prawie nie było – odprawiłem tylko rano mszę św.
Największy strach przeżywały Łysobyki w nocy z niedzieli na poniedziałek. Poszedłem już spać. Jeszcze nie zasnąłem – aż tu donoszą mi- że Niemcy już są w Dęblinie. Nie chciałem uwierzyć – ale wstałem i poszedłem dowiedzieć się prawdy. Przychodzę do gminy – opowiadają tak. Był Gruczkowski z artylerii lotniczej z Dęblina u swojej matki i powiedział, że zdążyli tylko iglice wykręcić z armat i przed Niemcami uciekli. Na rano będą Niemcy w Łysobykach. W dodatku jakiś kapitan kazał rąbać most na Wieprzu. Pomimo tak oczywistych danych – nie chciałem uwierzyć. Zły wróciłem do domu. Zaraz przyszedł do mnie Deputat, nauczyciel, radzić się, co ma robić z sobą. Poradziłem, żeby dla wszystkiego usunął się do Ostrowa i przeczekał – mnie się zdaje , że to wszystko to są tylko strachy. Dla wszystkiego – idziemy powiadam do p. Sekretarza, może on co poradzi. Zastaliśmy tam p. Rosolskiego i Andrzejewwskiego, którym też poradziłem chwilowo usunąć się z Łysobyk – bo nie chcę wierzyć, żeby tak było źle.
Mosty nie kazano ścinać – podobno albo była dywersja, albo objaw paniki, bo jak sołtys poszedł do II oddziału, to mu powiedzieli, że za ścięcie mostu dostałby kulą w łeb. Kapitana, który kazał rąbać most już nie było. Za to założono miny i za godzinę most miał być wysadzony. Przyszedłem do domu spać, nie mówiąc nic w domu w obawie, żeby mnie baby nie opuściły, a przecież miałem gospodarstwo. Tylko kapucynów, którzy nocowali stodole, obudziłem i wyprawiłem w drogę. Mostu nie wysadzono. Obudziłem się o 5-tej rano i poszedłem znów do gminy po wieści. Zastałem tam sanitariuszkę z wojska, która oświadczyła, że koło Kłoczewa stoi duży oddział naszego wojska, opowiadała o bohaterstwie naszych żołnierzy – którzy z granatami rzucali się na czołgi i ginęli. Uspokojony nieco wracałem do mieszkania. Znów podenerwowała mnie plotka – jakoby za Wieprzem żołnierze sypali okopy. Gotowa być pozycja. Źle. Zacząłem myśleć, gdzie się schronić – w razie gdyby była – w domu nie mówiłem nic. Policja odjechała rano o 5-tej. W ogóle policja wiała za prędko i tem samem czyniła panikę. Nasz komendant Szałas zabrał swoją kochankę z matką i siostrą i wyjechał. Nie rozumiem, dlaczego gospodarz chciał ten babiniec wieść. Przecież to nie był ani sprzęt policyjny – ani bagaż politycznie cenny. Dopiero o 7-mej rano uspokoiłem się zupełnie – zgłosiło się do mnie trzech podchorążych, prosząc o herbatę i oni uspokoili nas. Wojska niemieckiego w Dęblinie nie ma.
Na pierwszym zdjęciu widoczny jest most na Wieprzu, który próbowano wysadzić we wrześniu 1939r. Drugie zdjęcie ukazuje w dolnym rzędzie od lewej nauczycieli: Andrzejewskiego, Rosolskiego, ks. Kazimierczaka, ostatni mężczyzna to Deputat. Na ostatnim zdjęciu ukazany jest m.in. komendant policji Szałas.

Od lewej: w mundurze Płodzień, Ludwik Protasiewicz sekretarz gminy, osoba nierozpoznana, Albin Rosolski kierownik szkoły w Łysobykach.

Łysobyki (obecnie Jeziorzany). Dolny rząd od lewej nauczyciele, o których pisze ks. Kazimierczak pod datą wrzesień 1939r: Andrzejewski, Rosolski, ks. Kazimierczak i ostatni Deputat.






Rękopisy ks. Kazimierczaka