Zdjęcie ukazuje mieszkańców Przytoczna, którzy odstawiali kontyngent, czyli obowiązkowe dostawy płodów rolnych i zwierząt na rzecz Niemców. Widoczny odbiór kontyngentu odbywał się na placu w centrum wsi (obecnie plac targowy i firma „Tamiza”).
Innym uciążliwym nakazem władz niemieckich był zakaz uboju zwierząt przez gospodarzy. Jaka kara groziła za złamanie tego zakazu wyjaśnia fragment wspomnień Franciszka Oborskiego z Blizocina.
„(…) Brat Bronek był w oflagu w niewoli niemieckiej i przysłał mi zezwolenie na przesłanie paczki żywnościowej. Zabiłem wieprzka około 150 kg żeby samemu nie pościć i bratu posłać. Nie robiłem z tego tajemnicy, przecież to swoje nie kradzione. To było 10 października 1940r. Sąsiad (…) poszedł do Przytoczna i oskarżył mnie Niemcom. Muszę wyjaśnić, że w Przytocznie u Wanata był posterunek z wachmistrzem. Był żandarm Buch i było kilkunastu granatowych policjantów. To było przy niedzieli, ja byłem we wsi u sołtysa. Zajechali, zrobili rewizję, zabrali wszystko mięso. Mnie żandarm kazał się zgłosić na drugi dzień na posterunek. (…) Żandarm przez tłumacza powiedział, ze będę miał sprawę w sądzie „Gerycht” i żebym mówił, że prosię miało 40 kg, a oni zabrali mi 17 kg mięsa.
W maju [1941r] otrzymałem wezwanie do sądu „Gerycht” w Lublinie. (…) Zdecydowałem stanąć do rozprawy bez adwokata. Sędzia, prokurator i tłumacz wyczytują mnie. (…) czytają oskarżenie, tłumacz pyta się po polsku, jak to było i czy przyznaję się do winy. Ja się tłumaczę, że ojciec stary, dzieci małe, ja zapracowany. (…) Rano mówi żona, że prosię zdechło. „ Coś za dużo tych świń zdycha” – mówi sędzia. (…) wyczytują mi wyrok – pół roku więzienia. (…) Sędzia mi powiedział, żebym się nie martwił, bo karę odbędę w zimie.
Na początku grudnia sołtys wysłał mnie z kartoflami do stacji w Rykach. Powracam pod wieczór do domu, a mi tłumaczą, że byli po mnie żandarmi. Ojcu się dostało, że powiedział, że ja już poszedłem siedzieć. Żonę zabrali i jak ja ją zmienię, to ją puszczą. (…) I poszedłem jakby prosto na śmierć, bo kogo Niemcy wzięli w swoje łapy, nie wrócił już.
Znalazłem się na drugiej baszcie w Lublinie na Zamku. Było to więzienie przejściowe. Niedługo na basztę przyjechało dwóch gajowych. Jeden był taki zbity (…), że musiał na kolanach spać. Był nauczyciel Kaczmarski, trochę jakby garbaty oraz Świder syn z Sieńciaszki (…). Było nas około setki. (…) Ja siedziałem na baszcie około dwóch tygodni. (…) Dyck wywołał mnie i pyta się, za co siedzę. Mówię, że nie zameldowałem o padnięciu świni i sąd dał mi pół roku odsiadki. (…) kazał mi wziąć manatki i przejść na oddział piąty. Była to niedziela, sala była próżna, było tylko troje ludzi. Jeden staruszek siwy i łysy, drobny na twarzy. Ten młody mówi „Poiskaj się, zdejm koszulę”. „Nie mam panie, nie mam, ale zdejmę koszulę”. A tu wszy wielkości owsa. Miotłą zgarnialiśmy na posadzkę i ja deptałem je, słychać było trzask. Wieczorem sala się zapełniła (…). Zaczęliśmy rozmawiać. Ja mówię, że jestem od Łysobyk. Mówi jeden, że Łysobyki on zna, bo pracował przy budowie mostu, jest cieślą i Kot się nazywa. Radzi mi jak na apelu rannym będzie cieśla wystąp, praca jest lekka, nie kontrolowana i ja zrobiłem się cieślą i budowaliśmy jakieś ryglówki na Uniwersyteckiej. Jednej nocy słychać „Pobudka! Wstawać! Zabierać wszystkie rzeczy i wychodzić na plac!” (…) Zakuli wszystkich w kajdanki po dwóch i powieźli nas do wagonów bydlęcych. Tam jeden drugiego popychał, ten znów wciągał kolegę i tak się załadowaliśmy do wagonów.. Pojechaliśmy do Kraśnika, a później do Szastarki i tu nam pozostało 20 km do Janowca – celu naszej podróży. Było nas przeszło 200 mężczyzn, a konwojowało nas 400 żandarmów i granatowych policjantów. (…).Byłoby dobrze, żeby nie głód i robactwo. W krótkim czasie lajber zrobił przegląd i wybrał co zdrowszych i okazalszych i wysłał do kamieniołomów. Mróz był przeszło 20°, ludzie poodmrażali palce u stóp i nóg (…). W baraku było błoto, że przyszwy zabierało i nie było gdzie spocząć. (…)Zaraz po przyjeździe do Janowca pozwolili napisać listy. Było nas w celi 25-ciu. (…) Siły traciłem i oddychać było trudno jak po chorobie. I zjechała moja kobiecisko, mam widzenie. „Tyś chory” mówi. „Nie, jestem zdrów, tylko wygłodzony”(…) I już głodu nie cierpiałem i zacząłem się wyokrąglać. Zaczęła się wiosna przybliżać i wyznaczono mię do obcinania gałęzi na morwach (…). Lajber się patrzał i wzięli mnie do cieplarni, dali pokój, a ja miałem skrzynki z ziemią, pozasiewałem różnych warzyw, (…), podlewałem, paliłem w piecu (…). Później, jak się zaczęła prawdziwa wiosna, utworzona była grupa ogrodników. Zezuliński był jej kierownikiem, wynajdywał nam pracę u prywatnych osób, a my skopaliśmy ogródek, zasiali i dostaliśmy dobry obiad. Przy tym ogrodzie więziennym dosiedziałem do czasu zwolnienia, to było w pierwszym tygodniu miesiąca czerwca”