Przytaczam wspomnienia ocalałej z Holokaustu mieszkanki Charlejowa.
Urodziłam się w czerwcu 1930 roku w jednej z małych wiosek w województwie siedleckim, w miejscowości Charlejów. Rodzice moi, Herszko i Fajga Kurchandowie [vel Kurcandowie], mieli liczną rodzinę. Było nas siedmioro dzieci: pięć dziewczynek i dwóch chłopców. Ja byłam dzieckiem przedostatnim. Ojciec mój pracował w domu jako szewc, matka wychowywała dzieci. Nie było żadnego majątku. Rodzice dbali jednak o to, by nam niczego nie brakowało, szczególnie zimą. W okresie letnim mama trochę zajmowała się handlem owocami. Dobrze pamiętam, jak gromadzono zapasy na zimę: mąkę, cukier, owoce itp.
Z biegiem czasu dorastało rodzeństwo. Najstarsza siostra nauczyła się krawiectwa i wyjechała do pracy do Warszawy, gdzie mieszkała rodzina ojca. Pozostali uczyli się i ukończyli siedem klas szkoły podstawowej, z wyjątkiem jednego (pięć klas), no i mnie.
Z okresu dzieciństwa pozostało mi trochę wspomnień. Kiedy dziś myślę, na przykład, o ojcu, to jestem pełna podziwu dla niego. Nie posiadał żadnego wykształcenia, nie potrafił nawet podpisać się, a mimo to umiał wziąć miarę na buty, zapamiętać, który kartonik papieru jest czyj (jaka długość, szerokość) i potem według tej miary uszyć buty. Najbardziej czego pragnął dla nas, to byśmy zdobywali wykształcenie. Często wspominał, jak jemu jest z tego powodu ciężko.
W momencie wybuchu wojny miałam zaledwie dziewięć lat i dwie klasy szkoły podstawowej. W trzeciej klasie byłam tylko kilka miesięcy. Skończyła się możliwość korzystania z nauki dla dzieci żydowskich. Koleżanki Polki, z którymi chodziłam do szkoły, ukończyły siedem klas. Dla mnie los był okrutny, a szczególnie w późniejszym okresie. Pamiętam, że jako pierwsi dokuczali nam Polacy. Nocą nachodzili nasz dom, wybijając szyby w oknach. W tej miejscowości, gdzie mieszkała moja rodzina, były jeszcze cztery rodziny żydowskie. Polacy obrzucali nas wyzwiskami, odciągali nas nawet od sklepów żydowskich. Rodzice zdawali sobie sprawę, że nadchodzą trudne czasy. Wśród Polaków miał ojciec również przyjaciół. Zadbał więc o to, byśmy w okresie niebezpiecznym mieli gdzie się ukryć. Ogromne było to jednak poświęcenie ze strony tejże rodziny, która założyła życiem za nas.
Zanim wszakże skorzystałam z pomocy tej rodziny, to wcześniej krążąca po wsi banda śledziła i próbowała schwytać i zgwałcić moje trzy dorosłe siostry. Pamiętam, jak ukrywały się na strychu mieszkania u znajomych Polaków i tam robiły swetry. Taka sytuacja z biegiem czasu stawała się coraz trudniejsza. Ojciec z obawy przed najgorszym postanowił wynająć mieszkanie w miejscowości Serokomla w pobliżu posterunku policji, by móc w razie czego skorzystać z ich pomocy. Serce ojca dobrze czuło, co nas czeka. Polecił mamie o zadbanie i przekazanie w odpowiednie ręce, co prawda niewielkiego, dorobku. Poszłam z mamą i tobołkiem do sąsiadów. W tobołku była pościel (pierzyna, poduszki, kołdry) oraz kilka sukienek i innych ubrań mojego rodzeństwa i rodziców. Pamiętam słowa matki: „Jeśli ktoś z nas przeżyje, oddajcie to, jeśli nie – będzie wasze”. Przykre to było, ale prawdziwe.
Pobyt w Serokomli był jednak krótki, bo około pół roku. W tym okresie było nam coraz trudniej żyć. Zmuszona byłam jako dziecko szukać pracy. Znalazłam ją w Hordzieży przy pasieniu krów. Trwało to jednak bardzo krótko. Tragedia rodzinna pierwsza rozegrała się wówczas, kiedy to byłam w Hordzieży i tam pasłam krowy. A było to tak. W miejscowości Budziska banda zabiła dwóch Niemców. Na odwet nie trzeba było długo czekać. Niemcy postanowili wziąć zakładników, Żydów właśnie z Serokomli. Otoczyli całą miejscowość. W domu była wówczas matka, trzy siostry i brat. Wszyscy zostali schwytani i wraz z pozostałymi Żydami na miejscu rozstrzelani koło strzelnicy za szkołą podstawową, w pobliżu znajdujących się tam rowów. Nie było mnie tam wówczas, ale z opowiadań Polaków – naocznych świadków – dowiedziałam się o całej tragedii. Wszyscy leżeli odwróceni twarzami do ziemi, na śmierć oczekiwali pół godziny. Zabijani byli serią strzałów, rannych dobijano, a następnie wrzucano do rowów, posypując wapnem i zakopując trupy.
A co z pozostałymi członkami rodziny? Ja ocalałam, bo pasłam krowy w oddaleniu około kilometra od Serokomli. Ojciec natomiast i brat z siostrą byli w tym czasie w Poznaniu. Ojciec szył tam buty u pewnego Polaka. Ja, pasąc krowy, słyszałam okropną strzelaninę, a kiedy polskie dzieci dotarły do mnie ze swym bydłem, pytam je, czy nie wiedzą, co się stało. One objaśniły mi tak, jak było naprawdę: „Zabijają Żydów”. Nie wiedziałam, co mam teraz robić. Niewiele jednak czasu upłynęło, jak dwie ocalałe żydowskie dziewczynki uciekły przez pola i łąki i znalazły się w pobliżu. Spotkałyśmy się i one opowiedziały mi dokładnie, co się wydarzyło. Już wtedy wiedziałam, że nie mam matki i trzech sióstr. Żal i płacz nie do opisania, a jednocześnie lęk o własne życie i pozostałych członków rodziny. Co dalej robić, gdzie się udać? Wystraszone, zapłakane i bezradne Żydówki opowiedziały mi, jak ocalały. Zdążyły ukryć się w oborze u księdza. Niemcy co prawda zaszli i do tej obory, ale one przykryte były słomą pod żłobami krów. Kiedy cichły strzały, wydostały się i postanowiły uciekać do Adamowa, bo wiedziały, że tam jest sporo Żydów. Postanowiłam z nimi uciekać.
Przyjęła nas rodzina żydowska, której nazwiska nie znam. I tam przebywałam wraz z pozostałymi około dwóch tygodni. Chciałabym również wspomnieć, co się stało z pozostałymi rodzinami żydowskimi z Charlejowa. Agronom z tejże miejscowości zrobił zebranie wiejskie, na którym postanowiono wyłapać wszystkich Żydów z tych czterech rodzin i najętą furmanką wywieźć ich do Serokomli celem zabicia ich tam. Tak też zrobiono, niektórych przywiązano nawet do wozu. Mieli związane ręce i nogi, a widział to przez okno mój ojciec, który w tym czasie był, jak wcześniej wspomniałam, we wsi Poznań. Mieszkanie stało akurat przy drodze wiodącej do Serokomli. Zgodnie z zamierzeniem wszyscy zginęli – zostali rozstrzelani w Serokomli.
A jak doszło do spotkania z ojcem i pozostałymi członkami rodziny? Postanowiłam wrócić do rodzinnej miejscowości. Nikogo jednak nie zastałam. Oczekiwałam pod osłoną nocy w ukryciu na strychu, w piwnicach u różnych znajomych Polaków. Niektórzy nawet nie wiedzieli, że jestem w ich zabudowaniach, inni podali kawałek chleba i tak w wielkim strachu i napięciu oczekiwałam ojca. Podobnie zachowywał się ojciec. Nocą wychodził z Poznania i szukał mnie po strychach, oborach u zaprzyjaźnionych Polaków. Ściszonym głosem wymawiał moje imię. I tak doszło pewnej nocy do cudownego złączenia spragnionych dusz. Co za radość, a jednocześnie obawa: co będzie dalej? Byłam jednak uszczęśliwiona – pod osłoną ojca. Bardzo przeżyliśmy utratę matki i sióstr, ale jednocześnie długo nieraz siedzieliśmy w milczeniu, każdy na swój sposób myśląc, co może się zdarzyć nawet za chwilę. Ojciec dalej szył buty, by zarobić na nasze utrzymanie. Taka sytuacja trwała około pół roku. Różne pomysły przychodziły ojcu do głowy. Pewnego dnia oświadczył: „Zmieniamy miejsce pobytu”. I znów wystraszeni, w późnych godzinach nocnych udaliśmy się we czwórkę do polskiej rodziny zamieszkałej w kolonii Charlejów. Początkowo ukrywaliśmy się w kryjówce w stodole w słomie. Rodzina opiekowała się nami, dostarczając jedzenie. Często podawano je w misie dla psa, by upozorować, że niosą jedzenie nie dla ludzi, byle nie zdradzić, że ktoś się u nich ukrywa. Bywały dni, że jedzenia (tzn. chleba) było pod dostatkiem, ale często doskwierał nie tylko głód, ale i chłód. Ojciec robił, co tylko mógł, bylebyśmy tylko przeżyli. Trzeba przyznać zresztą, że wielu Polaków wyciągało do nas pomocną dłoń. Ojciec jakby wiedział, że nadejdą okrutne czasy, dlatego też często szył buty wielu Polakom, nie biorąc za nie należności. W okresie trudnym dla nas ojciec nocą wychodził do tych ludzi i zawsze coś nam przynosił do jedzenia, a nawet różną odzież na zmianę, bo o myciu nie było mowy. Trudno sobie wyobrazić, jak wyglądało nasze życie komuś, kto tego nie przeżył. Taka sytuacja trwała około roku.
Było piękne lato. Ojciec dowiedział się, gdzie są jeszcze Żydzi, i po skontaktowaniu się z nimi ustalił, że zabiorą dzieci na tydzień lub dwa na świeże powietrze do pobliskiego dużego kompleksu leśnego w pobliżu Serokomli. Ojciec z bratem byli tam już dłuższy czas. Teraz i my z siostrą korzystałyśmy z innego otoczenia i innej kryjówki w lesie. Radość była jednak bardzo krótka, bo zaledwie jeden tydzień. Niemcy ze wszystkich stron zrobili obławę w tymże lesie. Co za okropny widok uciekających, zabitych i jęczących rannych! A cóż ja – dziecko zdane na własne siły? Widok rannego ojca proszącego o dobicie i trzymającego za rękę nieżyjącą już siostrę pozostanie na całe życie. Co robić? Jak pomóc? Gdzie szukać ratunku? I nagle – przerażający krzyk Niemca: Halt! Uciekłam, nie oglądając się, ile sił w nogach. Przeżycie tak silne, że nie poczułam, kiedy zostałam ranna. Gdy zorientowałam się, że nikt mnie już nie goni, a przebiegłam około sześciu kilometrów, wtedy zauważyłam na swoim ubraniu krew i mocno poszarpaną ranę. Okazało się, że jestem ranna, i niewiele brakowało, bym zginęła. Kiedy dotarłam do schronu na kolonii Charlejów, w mojej dłoni pełno było zakrzepłej krwi. Opatrzono mi poszarpaną wraz z kością rękę i ukryto we wcześniej przygotowanym dole. Ból okropny, brak leków, rana nie goiła się. Zapach z niegojącej się rany trudny do opisania. Płakać ani jęczeć nie można było, a ból z każdym dniem coraz gorszy po zatrutej kuli. Niepewna każda chwila. Co za przeżycie dla dziecka pozostałego bez ojca i matki. Z niedożywienia, brudu i braku leków w ranie mogły karmić się tylko wszy i różne robaki, z którymi nie mogłam sobie dać rady. A jaki ból towarzyszył, kiedy moi opiekunowie, widząc mój stan zdrowia, postarali się o spirytus i polali mi ranę – pamiętam jakby to było wczoraj.
Mój ból zmniejszył się, kiedy to pewnego dnia, a właściwie nocy, ujrzałam na własne oczy ocalałego z obławy jedynego już brata. Po kilku dniach przyprowadził do mnie mniej więcej w moim wieku ocalałą Żydówkę Dorkę. A było to na rok przed wyzwoleniem. Wreszcie miałam z kim zamienić słowo. A brat zastąpił mi ojca. Często odwiedzał nas i dostarczał żywność. Cieszyłam się, że mam przynajmniej brata. Serce jego dobrze czuło, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Ja nigdy tych słów nie zapomnę. Oświadczył mi: „Gdyby nie ty – żyłbym, ale przez ciebie niedługo zginę”. Dlaczego los jest taki okrutny? Moja jedyna, ostatnia radość została mi w niedługim czasie odebrana. Zginął mój dwudziestoletni brat z rąk polskich bandytów. Serce z bólu i rozpaczy kroiło się. Przymus milczenia powodował jeszcze większy ból. Tylko serce płakało.
Czas płynął bardzo wolno. Ciekawość poznania okoliczności śmierci brata była moim jedynym celem w późniejszym okresie. Długo dochodziłam, aby dowiedzieć się, kto zabił mojego brata. Dopiero po upływie wielu lat dowiedziałam się, z czyich rąk zginął. Lżej mi chyba będzie, jeżeli więcej o tym napiszę. Na kwaterze na Kolonii Serokomskiej ukrywali się we trzech. Musiał jednak ktoś zadenuncjować gospodarzy. Bandyci uzurpujący sobie miano partyzantów, rabusie, grasowali i w dzień i w noc, zabierając z domów, co się dało. Nie gardzili ani zwierzętami, ani zbożem. Samo zabijanie ludzi sprawiało im chyba satysfakcję. Po usłyszeniu strzału wszyscy trzej z kwatery zaczęli uciekać. Jeden z nich, a był to Żyd z Suwałk, uciekając chwycił na ręce stojące na drodze dziecko i wówczas polscy bandyci zrezygnowali ze strzelania do niego. Ocalał. Świadek naoczny opowiedział mi to po długich poszukiwaniach. Dzisiaj mogłabym podać nazwiska tych złoczyńców, ale sąd pozostawiam Bogu. Mogę jedynie napisać, że kilku z nich pochodziło z Krępy koło Kocka, a pozostali z Charlejowa. Z podobną grupą bandytów utrzymuję obecnie kontakty i mam jednocześnie przed oczyma ich wówczas, kiedy i mnie szukali w kryjówce w stodole, a nawet w koszu na ścianie. Jednak nie znaleźli mnie.
Opiekunowie od czasu do czasu zabierali nas ze stodoły do mieszkania, gdzie bawiłyśmy się z najmłodszym dzieckiem gospodarzy. Na wypadek, gdyby ktoś obcy wszedł do mieszkania, miałyśmy przygotowaną kryjówkę. Czas płynął bardzo wolno. Słyszę z podwórka głos: „Dziewczynki, wychodźcie, jesteśmy wolni”. Tej chwili nie można zapomnieć. Był piękny, słoneczny dzień, słońce mocno raziło w oczy. Jaki piękny wydał mi się wtedy świat! Razem z Dorką i kilkoma innymi uratowanymi Żydami pojechaliśmy wozem konnym do Kolonii Serokomskiej w województwie siedleckim. Tam spotkaliśmy inną grupę Żydów. Widziałam wybuchy radości u tych, którzy odnaleźli kogoś bliskiego, kto ocalał. Ja stałam jak kołek w płocie. Nie miałam do kogo podejść i nikt się mną nie zainteresował. Pomyślałam wówczas: „Po co mi potrzebna wolność?”. Po niedługim czasie małymi grupkami rozeszli się. Pozostałam ja z Dorką. „Nie mamy wyboru” – pomyślałam i zaproponowałam przyjaciółce powrót w rodzinne strony. Po drodze wstępowałyśmy do bogatych gospodarzy, pytając, czy nie potrzebują kogoś do pracy. Dwóch sąsiadujących gospodarzy zgodziło się przyjąć nas do pasienia krów. Bogaty gospodarz wymagał harówki ponad moje siły. Praca była od świtu do nocy, ale nie miałam wyboru. Ten okres pracy, zbyt ciężkiej dla wątłej dziewczynki, odbił się na moim zdrowiu. Tęskniłam za rodziną i bardzo ciężko było mi żyć. Nie miałam komu wyżalić się ze swych przeżyć i zmartwień, które były ponad mój wiek.
Późną jesienią zostałam odprawiona z pracy po prostu dlatego, że zimą nie miałabym co robić. Moja jedyna przyjaciółka Dora wcześniej została zabrana przez swego szwagra i od tego czasu słuch o niej zaginął. (Podobno żyje, tylko nie wiem, gdzie przebywa, a bardzo chciałabym się z nią skontaktować.) Jak bezdomny pies pozostałam sama bez środków do życia. Jednak szybko napotkałam dobrych ludzi. Wróciłam do rodzinnej miejscowości, do mieszkania własnego, małego, a co najgorsze pustego. Nie potrafiłam tam się w ogóle zadomowić. Zainteresowała się mną sąsiadka, starsza kobieta, która z otwartymi rękoma przyjęła mnie pod swój dach. Dała wyżywienie i okrycie. Pamiętam nawet, jak otrzymałam od niej lnianą koszulę. Wykonywałam różne prace, jakie w gospodarstwie wiejskim występowały. Ta oto kobieta stała się dla mnie matką. Niewiele jako dziecko wyniosłam z domu rodzinnego, a tu właśnie zaczęto mnie uczyć gotować, prać, prząść len na kołowrotku, robić na krosnach czy też piec chleb. Ciężko mi było, ale chętnie podejmowałam różne prace, bo wiedziałam, że w życiu będą mi potrzebne. Wprost nie do wiary, ale tak istotnie było. Syn tej mojej opiekunki, starszy o dziesięć lat, postanowił zaopiekować się mną i zaproponował, abym została jego żoną. Zgodziłam się na to, ponieważ zbyt trudna była dla mnie tułaczka, a nie mając żadnej rodziny, chciałam bardzo posiadać bratnią duszę.
Chęć dokonania zabicia Żyda występowała u ludzi do końca. Zanim wyszłam za mąż, do męża zgłosił się mieszkaniec Lipin koło Woli Gułowskiej i oświadczył: „Jeśli wyrazisz zgodę, to zrobię z nią porządek, i ty uwolnisz się”. O tym zajściu dowiedziałam się dopiero kilka lat po ślubie.
Moja serdeczna opiekunka została moją matką. Pomagała mi we wszystkim, jak tylko potrafiła. Byłam jej bardzo wdzięczna. Mając zaledwie siedemnaście lat, urodziłam pierwsze dziecko: córkę. Dziecko w roli matki! I tu nieodzowna okazała się teściowa. Mąż pochodził z biednej rodziny, a potrzeby były coraz większe. Nie miałam własnych ubrań ani pościeli. A pilnie potrzebna była dla dziecka. Pamiętałam, gdzie moja matka oddała na przechowanie ubrania i pościel. Dopiero teraz poszłam do nich z prośbą o zwrot. Stwierdzili, że nic nie ma, ale jeśli koniecznie chcę, to w sieni w beczce było trochę kaczych piór i oświadczyli, że mogę sobie wziąć na pierzynkę dla dziecka. Nie wzięłam nic, bo ból ściskał mi serce tak, że nie mogłam mówić. Pomyślałam wówczas: „Jeśli Bóg pozwolił mi tyle wycierpieć i żyję, to być może i bez tego przeżyję”. Jeszcze bardziej pogłębiał się mój żal, kiedy widziałam, jak w sukienkach moich sióstr chodziły ich córki.
Długo nosiłam w sercu żal do tej rodziny jeszcze z innego powodu. W czasie zawieruchy wojennej brat mojego ojca dotarł do Izraela. W niedługim czasie napisał list, a potem następne, do tej rodziny z prośbą o poinformowanie, czy ktoś z rodziny pozostał. Domyślam się, co nimi kierowało, że napisali, iż nikt nie żyje. Byłam w zasięgu ich ręki, a jednak trzymali w tajemnicy około dziesięciu lat! Nie wiem, jak można było z tym żyć, zwłaszcza że wiedzieli, iż nie mam nikogo. Sumienie chyba drgnęło dopiero przed zejściem z tego świata. Została poinformowana o adresie stryja tuż przed śmiercią gospodarza tej rodziny. Cóż to była za radość! Wymieniliśmy między sobą wiele listów. Otrzymywałam też paczki odzieżowe oraz od czasu do czasu pieniężne. Była to dla mnie nie tylko wielka radość, ale i pomoc. Stryjek wiedział, w jakiej trudnej jestem sytuacji, więc postarał się również, że jego krewni z Francji od czasu do czasu także pomagali mi.
Nieodparta chęć spotkania się z jedyną bliską osobą była tak silna, że zdecydowałam się pojechać do Izraela. Zaciągnęłam nawet na ten cel pożyczkę, miałam już zarezerwowane miejsce w samolocie, ale w ostatniej chwili władze polskie odmówiły mi zezwolenia. Ciężkie to było dla mnie przeżycie. Dziś już nawet nie utrzymuję kontaktów listownych, bo chyba stryjek nie żyje, a dzieci nie potrafią pisać po polsku.
Czas płynął, przychodziły na świat dzieci, a było ich siedmioro, z czego sześcioro żyje: trzy córki i trzech synów. Gdyby nie teściowa, nie wiem, czy dałabym temu wszystkiemu radę. Mąż też był dobrym człowiekiem i dużo mi pomagał. Teściowa wiele lat leżała chora, opiekowałam się nią do końca. Zmarła, mając osiemdziesiąt cztery lata. W ciągu naszego związku małżeńskiego było wiele chwil radosnych, ale – jak w każdej rodzinie – nie brakowało przeżyć smutnych. Dzieci dorastały i trzeba było zająć się dalszym ich kształceniem. Naszym jedynym źródłem dochodu było gospodarstwo rolne o powierzchni trzy hektary ziemi. Kiedy dzieci kształciły się, było nam bardzo ciężko. Dzięki pomocy Bożej wszystkie zdobyły wykształcenie, jak nie średnie to zawodowe. Są w rodzinie nauczycielki, leśnik, szewc-obuwnik, ślusarz i murarz. Każde z nich założyło już własną rodzinę, a ja znów jestem sama, bo mąż od kilku lat nie żyje. Sama, co nie oznacza samotna. Mam oddzielny pokój, rentę inwalidzką i jestem niezależna.
Wreszcie teraz, gdy dzieci jak ptaki wyfrunęły z gniazda, odszedł mąż, a więc zniknęły ciężary dnia codziennego, człowiek poczuł się wolny. Tak, byłoby wspaniale, gdyby nie choroby, które mnie nawiedzają. Przeżycia małego dziecka pozostawiły nie tylko niezatarty ślad w pamięci, ale i odbiły się na zdrowiu fizycznym. Dwuletni pobyt w piwnicznym dole, ciężka praca ponad siły i brak wyżywienia oraz wszelkie krzywdy doznane od wielu osób zaciążyły na moim zdrowiu. Przeszłam dwie poważne operacje oraz bardzo trudne leczenie onkologiczne. Mam ponadto nerwicę układu pokarmowego i daleko posunięty reumatyzm. Cały czas jestem pod kontrolą lekarską i na diecie.
W czasie wojny utraciłam oprócz rodziców siedmioro rodzeństwa. Sama również urodziłam siedmioro, a wychowałam sześcioro dzieci. Dziś moja rodzina powiększyła się o czternaścioro wnucząt. Nie jestem sama. Mam do kogo pojechać i z kim porozmawiać.
Patrząc na pismo otrzymane od Was i tytuł „Scena, której nie mogę zapomnieć”, myślę: „Istotnie, nie da się zapomnieć”. Chciałabym jednak jak najmniej wracać do tych tragicznych wspomnień. Pisząc o tym wszystkim, miałam uczucie odnawiającej się rany. Moje obecne zdrowie nie pozwala mi na to, ale napisałam jednak z myślą o swoich dzieciach i wnukach. Oby taka historia nigdy się nie powtórzyła. Dlaczego ludzie ludziom zgotowali taki los?
Marzec 1993 r.